Rozdział III (3)

Rozdział III

[część III]

Zostawił Marisa, opowiadającego z zachwytem całemu światu o nimfach tańczących po ogrodzie i poszedł poszukać czegoś do jedzenia. Była już głęboka noc: spod drzew oliwnych, gdzie rozstawiono stoły dla najszacowniejszych gości, dobiegał szum głosów i niewyraźne dźwięki chelid; Aulus widział wcześniej grupę muzykantów i tancerek, zmierzających w tamtym kierunku.

Znalezienie chleba podczas zabawy weselnej w ogrodzie okazało się być trudniejsze niż przypuszczał. Owszem, podano im jedzenie wcześniej, a i gdyby zabłądził do części ogrodu, gdzie zasiedli konsulowie, posłowie i gospodarze, pewnie dostałby, czegokolwiek by sobie zażyczył – pod warunkiem, oczywiście, że ośmieliłby się tam pójść. Ponieważ się nie ośmielił, kręcił się w kółko przez dłuższą chwilę w okolicy kolejnych stołów, wystawionych dla młodzieży i pomniejszych gości, aż w końcu zabłąkał się pod rozłożyste drzewa morwowe. Nikt nie zajmował żadnego z dziesięciu rozstawionych tam łóż: tylko na jednym z nich leżał porzucony biały płaszcz tyrreńskiego oficera. Po stołach walały się resztki chleba, pestki oliwek, jakieś okrawki sera unurzane w rozlanym po stole winie – coś, pomyślał Aulus zniechęcony, co nadawałoby się może do zjedzenia dla głodnego niewolnika, ale z pewnością nie dla kogoś takiego, jak Maris.

Postanowił zerknąć jeszcze na jeden stół, stojący nieco z boku, i wtedy ją zobaczył.

Za kępą morw rozciągała się niewielka łąka: dywan mchu i srebrnej trawy nad sztucznym, poprowadzonym kapryśnymi meandrami strumieniem, ocienionym w centralnej części przez zwieszające się gałęzie starego cedru. W niepewnym świetle księżyca, wśród cieni kołyszących się na wietrze gałęzi, zauważył nagle stojącą nieruchomo postać; przez chwilę nie był pewien świadectwa własnych oczu, póki nagle postać się nie poruszyła i wzroku Aulusa nie przykuł błysk błękitu pod ciemnym płaszczem. Panna młoda najwyraźniej nie wypełniała swoich obowiązków w łóżku męża.

Aulus nie był pewien, czy go widziała. Ukryty w cieniu pod morwą, przyglądał się Flawii Walerii, schowanej nie wiadomo dlaczego pod cedrem w ogrodzie w swoją własną noc poślubną.

Przez moment pomyślał, że na kogoś czeka – pewnie nie na męża – i sam poczuł się nagle cyniczny i zepsuty do szpiku kości, jakby ten moment podejrzenia był zdradą wobec dziewczyny, której obraz nie opuszczał go od kilku godzin. Dopiero potem, kiedy księżyc w całej okazałości wypłynął zza chmur, zauważył, że Flawia Waleria ukrywa twarz w dłoniach i że jej ramiona trzęsą się od płaczu.

Sam nie wiedząc, czemu to robi, Aulus wyszedł z cienia drzewa morwowego i zrobił kilka kroków w kierunku srebrnej łąki i dziewczyny, płaczącej pod drzewem cedru.

Zrobił te kilka kroków, po czym zatrzymał się, niepewny; jeszcze mnie nie zauważyła, pomyślał, jeszcze mogę się wycofać i uniknąć… czego, właściwie? Normalnie uciekłby na koniec świata, zanim wpakowałby się w rozmowę z nieznajomą, na dodatek płaczącą nieznajomą, w środku nocy i w okolicznościach, które mogły wpędzić ich oboje w kłopoty… ale normalnie, tak po prawdzie, nie zdarzało mu się wypijać kilku czarek wina do obiadu, kilku po i połowy krateru wina z wodą później. Przestał się zastanawiać; zrobił jeden, a potem jeszcze jeden i jeszcze jeden krok w kierunku cedru i ukrywającej pod nim kobiety.

Nie mogła nie usłyszeć, że się zbliża; zerwała się na równe nogi i podniosła ku niemu twarz zalaną łzami.

– Mam broń – powiedziała szybko i wyciągnęła przed siebie dłoń, w której ściskała krótki sztylet – Zanim cokolwiek głupiego przyjdzie ci do głowy…

Aulus, któremu po raz pierwszy w życiu zagrożono bronią, zbaraniał; w pierwszej chwili nie zrozumiał, o co go podejrzewała, chwilę potem poczuł się oburzony, że wzięła go za potencjalnego napastnika. Chciał jej wyjaśnić, chciał przeprosić za to, że go podejrzewała, sam zażądać przeprosin; ale nie mógł wykrztusić ani słowa, teraz, kiedy stał przed panną młodą w jej niebieskiej sukni, z błękitnymi kwiatami we włosach.

– Ja… – zaczął i urwał, uświadamiając sobie, że jego albanicki jest niepewny i mocno akcentowany – Ja… proszę wybaczyć, Flawia nobilis, widziałem, że… że pani płacze…

Przerażenie i wstyd, które sam słyszał we własnym głosie, musiały być oczywiste także i dla niej.

– Waleria – powiedziała eleganckim tyrreńskim, ocierając łzy – Waleria, nie Flawia. Uważam się za córkę mojej matki… nie mego ojca. Wybaczcie, sakni – użyła wobec niego tyrreńskiego terminu oznaczającego pełnoprawnego obywatela, którym Aulus nie był i nie mógł zostać jeszcze przez ładnych parę lat – Nie chciałam obrazić. I proszę się nie martwić moimi łzami, to wszystko głupstwa; ot, mąż popił za dużo i zasnął przy stole, wstydu mi przy wszystkich narobił…

Nawet Aulus, który zazwyczaj był skłonny brać za dobrą monetę to, co mu mówiono, nie miał najmniejszych wątpliwości, że Flawia Waleria kłamie i że te kłamstwa wymyśla na poczekaniu. Zażenowany, nie mający zielonego pojęcia, co robić, rozpaczliwie szukał jakiegoś sposobu, żeby jakoś honorowo zakończyć to nieszczęsne spotkanie.

Domna Waleria Calvi – przypomniał sobie wreszcie, jak powinien zwrócić się do młodej mężatki, której mu nie przedstawiono – Czy odprowadzić panią do głównego stołu? Albo… – zarumienił się i nie dokończył „do sypialni”.

– Broń mnie boże! – zawołała impulsywnie – Ale jak koniecznie chcecie pomóc… zaprowadźcie mnie, proszę, do komnaty mojej matki, sakni.

– Nie, nie – przerwał – Aulus, po prostu; mój ojciec jest sakni, ale ja nie, o nie; Aulus Sergiusz, domna, z Ajginy.

Wyciągnęła do niego dłoń – szczupłą dłoń o długich palcach i bladych paznokciach – i niespodziewanie uścisnęła jego przedramię, tak jak mieli zwyczaj witać się albaniccy oficerowie. Jej ręka wydawała się niemal przezroczysta na tle jego własnej ciemnooliwkowej skóry.

– Dobrze – powiedziała – Niech będzie. Aulus i Waleria. Jesteś gościem rodu Krytiasza, jak rozumiem?

Aulus przypomniał sobie rozmowę matki z ojcem i skomplikowane wywody, jakimi matka uzasadniła wyłudzone zaproszenie.

– Tak jakby – przyznał, a ona się roześmiała; zebrała w jedną rękę fałdy długiego płaszcza, a drugą podała mu ceremonialnie.

– Chodźmy więc, Aulusie – powiedziała – Muszę porozmawiać z matką.

Ilekroć Aulus odtwarzał w pamięci ten spacer, miał wrażenie, że trwał on godzinami, że w nieskończoność szedł z Flawią Walerią po nocnym ogrodzie w niepewnym świetle księżyca. W rzeczywistości była to pewnie raptem krótka chwila: przeszli przez srebrną łąkę, potem minęli po lewej ogród różany, skąd dochodził szmer kobiecych głosów i czasami nagłe, nieoczekiwane wybuchy śmiechu, i wkroczyli na ocienioną sosnami alejkę, wiodącą w stronę domu.

Ledwie wyszli z cienia starego cedru, Flawia Waleria zapytała:

– Jak jest na Ajginie?

Nudno, miał ochotę odpowiedzieć, nudno i ciasno, tematem dnia jest ilość złowionych auksyd i tuńczyków, a jedyne zajęcie osiągalne dla kogoś z moją pozycją to praca skryby w radzie gerontów.

– Zielono – powiedział w końcu, usiłując znaleźć cokolwiek dobrego do powiedzenia o rodzinnej wyspie – I…. spokojnie. Bardzo, bardzo spokojnie.

– Och – powiedziała – Chciałabym kiedyś tam pojechać.

I zanim Aulus zdążył otrząsnąć się ze zdumienia i zapytać, po co, na wszystkich bogów, kobieta z jej majątkiem i pozycją miałaby chcieć pojechać akurat na małą, zieloną i śmiertelnie nudną Ajginę, dodała – W ogóle na wyspy chciałabym pojechać; moja matka, pewnie wiesz, pochodzi z Kallionu…

Urwała i spojrzała na niego badawczo; Aulus zmieszał się: nie wiedział, co znaczyło to spojrzenie, a czuł, że Flawia Waleria czegoś oczekuje, że spodziewa się po nim jakiejś reakcji, tyle że on nie miał zielonego pojęcia, jakiej.

– Och – powiedział w końcu – tak, tam jest… ładnie, naprawdę pięknie. Na Ajginie mamy małą świątynię Laranny, oczywiście nie taką sławną, jak ta na Kallionie…

Znowu to spojrzenie, jakby czekała, kiedy użyje konkretnych słów, kiedy powie coś, czego się po nim spodziewała.

Przechodzili właśnie obok żywopłotu, otaczającego ogród różany; Aulus zerknął nad niewielką, tonącą w kolorowych kwiatach brameczką i ku swemu zdumieniu zobaczył kątem oka matkę, pogrążoną w rozmowie z wysoką kobietą w białych, haftowanych czerwienią szatach.

– Kallion – powiedziała dziecinnym nagle, tęsknym głosem Flawia Waleria – Kallion i Ajgina i Alvilla; i Albana, i Massylis; i te wszystkie inne miejsca, w które nie wolno mi pojechać.

– Dlaczego nie wolno? – zapytał Aulus, zanim pomyślał.

– Och – Waleria zaśmiała się, sztucznie i zbyt głośno – bo my, Waleriusze, mamy zdradę we krwi; lepiej nas trzymać z daleka, nie sądzisz, Aulusie? Jesteśmy dziećmi chaosu – zadeklamowała, pół teatralnie, pół serio – nienawidzimy porządku świata, Aulusie; lepiej by było, żeby nas nie było, prawda?

Nie wiedział, co powiedzieć, bo czuł, że musi stanąć po jej stronie, musi podzielić jej oburzenie na tych, którzy zabronili jej, z niejasnych dla niego powodów, pojechać – ze wszystkich miejsc na tym świecie! – na Ajginę, ale nie miał tak naprawdę pojęcia, o czym mówiła. Wiedział, oczywiście, że jej wuj próbował w Albanie obalić republikę, że się ogłosił tyranem, a potem poddał konsulom i poszedł na dobrowolne wygnanie – to wiedzieli wszyscy; ale słowa Walerii wydawały się sugerować, że chodzi o coś więcej, o coś innego, a on on sam znów nie miał pojęcia, o co.

Waleria spojrzała mu w oczy; w świetle pochodni, oświetlających ganeczek i boczne wejście do willi, zobaczył, że po jej twarzy znowu spływają łzy.

– Dziękuję – powiedziała szybko, widząc, że z drzwi wychodzi sługa i kieruje się w ich stronę – Och, mój drogi, czyś mi powiedział wszystko, czy nie, dziękuję.

Pochyliła się i zanim Aulus zdążył cokolwiek zrobić czy powiedzieć, pocałowała go w policzek, po czym uciekła; słyszał jeszcze, jak coś mówi do podchodzącego sługi i jak woła innego, każąc mu, żeby dał Aulusowi, czegokolwiek ten sobie zażyczy.

Wtedy Aulus przypomniał sobie o Marisie, umierającym zapewne z głodu pod drzewem jabłonki w ogrodzie; skrępowany i zawstydzony, poprosił o trochę chleba.

– Czego? – zapytał sługa z niedowierzaniem. Aulus, przerażony własną śmiałością, zaczął tłumaczyć coś o winie i o głodnym przyjacielu. Sługa wybuchnął śmiechem i śmiejąc się, odszedł w stronę domu. Wrócił po chwili, niosąc misę z mięsem i serem, a na wierzchu – kilka kawałków chleba. Aulus wziął od niego misę i uciekł, słysząc za sobą śmiechy i rozmowę służących:

– No, głupek, głupek, jako żywo, pani mu kazała dać, co zechce, a ten się o chleb przymawia…

Kręciło mu się w głowie, już nie od wina, ale od tej rozmowy, z której mało co zrozumiał, i od wspomnienia warg Flawii Walerii, dotykających jego policzka. Nie bardzo pamiętał, gdzie zostawił Marisa; dłuższą chwilę zajęło mu znalezienie jabłonki, pod którą wcześniej pili wino.

Maris nie zdążył, wbrew obawom Aulusa, umrzeć z głodu; z głową opartą na poduszce mchu, z długimi nogami wyciągniętymi przed siebie, drzemał w najlepsze pod jabłonką, ale obudził się, słysząc kroki Aulusa.

– Och, mój bohater! – wykrzyknął entuzjastycznie – Ależ mi wstyd! Ja tu sobie śpię spokojnie, a ty musiałeś pewnie stoczyć pojedynek z jakimś potworem z kuchni, żeby to wszystko zdobyć! Czy w jakikolwiek sposób usprawiedliwia mnie to, że we śnie widziałem prześliczne nimfy pod drzewami?

– Ja też – powiedział Aulus – Ja też widziałem nimfę pod drzewem. Naprawdę.

– Ależ nie wątpię! – Maris uśmiechał się promiennie; sięgnął po kawałek chleba, przełamał go na pół i połówkę podał Aulusowi – Co robiła?

– Płakała – Aulus odpowiedział bez zastanowienia – Płakała, a potem dała mi całusa.

Siedzieli i jedli, patrząc, jak niebo na wschodzie powoli się rozjaśnia; dopijali resztki z kratera, rozmawiali o kobietach i o pracy (na dworze nie jest źle, ale bywa nudno, wiesz, celebra i te sprawy; no i oni potrafią być kapryśni, choć nie powiem, mój książę jest naprawdę słodki, kompletnie nie sprawia mi problemów). W końcu, kiedy było już całkiem jasno, Maris wstał, potknął się, aż w końcu złapał równowagę; poczekał, aż Aulus też wstanie, po czym rzucił mu się na szyję, a następnie – wycałowawszy go głośno w oba policzki – usiłował wykonać ceremonialny ukłon.

– To zaszczyt i rozkosz poznać cię, przyjacielu – oświadczył z emfazą – Och, mam nadzieję, że nasze losy zejdą się ponownie, inaczej zapłaczę się na śmierć. Na razie zaś – do zobaczenia, niech ci bogowie sprzyjają!

Ukłonił się Aulusowi jeszcze raz, głęboko, i odszedł tanecznym krokiem w kierunku domu. Tuż przed zakrętem odwrócił się i pomachał do Aulusa ręką.

– Do zobaczenia! – zawołał.

Chyba żaden z nich nie spodziewał się, jak prędko znowu się spotkają.

Leave a comment